Praca dla Gazety Powiatowej w Legionowie

    Author: Unknown Genre:
    Rating





    Poniżej przykładowe artykuły z 2010 roku które ukazały się na łamach legionowskiej "Gazety Powiatowej"

    Chemiczna stołówka:

    W legionowskich szkołach od lat funkcjonują szkolne sklepiki, które oferują zgłodniałym dzieciakom najróżniejsze przekąski i smakołyki. Wielu rodziców zdaje sobie sprawę, że w większości z oferowanych produktów dominują konserwanty i barwniki. Mimo to dają dzieciom pieniądze na te małe słodkie szaleństwa. Ba, nawet niekoniecznie słodkie, bo oferowane są również przekąski typu rozklapciana buła z kawałkiem żółtego sera i odrobiną koncentratu pomidorowego.





    Liczy się szpan 

    Szczytem smaku i dobrego gustu kulinarnego jest obsypanie buły kilkoma drobinami ziół prowansalskich. Buły, która w szkołach nazywana jest szumnie pizzą, a na której ani mięsa, ani warzyw – pomimo wytężonych wysiłków – się nie znajdzie. Koszt niewielki - raptem 2 złote za porcję. Za to ściekający na palce tłuszcz, odrzucający na kilometr zapach roztapianego po raz trzeci sera – po prostu wstrętne. Spójrzmy dalej na sklepikowe półki.

    Barwione pseudoandruty z nadrukowanym niebieską farbą Kubusiem Puchatkiem, to szczyt mody pośród pierwszaków i zerówkowiczów. Proszkowa oranżadka zamknięta w plastikowych słomkach i ogromne twarde kule zwane łamiszczękami zawierające - oprócz olbrzymich olbrzymich ilości cukru - składniki chemiczne i barwniki. Wystarczy jednak spojrzeć nieco niżej. Jabłka, mandarynki, jogurty, chrupki ryżowe, kukurydziane i batoniki muesli. Wszystko w cenie od pięćdziesięciu groszy do dwóch złotych. Ceny na tej półce nie są zabójcze nawet dla dziecięcej kieszeni. Jednak moje czujne oko nie odnotowuje żadnej reakcji ze strony dzieciaków na zdrową żywność.

    Programy edukacyjne to nie wszystko

    Rzecz bardzo ciekawa, bo przecież w Legionowie co rusz są organizowane akcje dotyczące zdrowego odżywiania - choćby niedawno zakończony powiatowy konkurs z sercem, szkolne konkursy mające na celu zwalczanie otyłości, mleko dla każdego ucznia, zeszłoroczna akcja „Warzywa i owoce są na 5” czy też „Warzywa i owoce w szkole” (akcja MEN polegająca na dostarczaniu dzieciom porcji sezonowych warzyw i owoców) dla uczniów klas I-III. Jednak i te akcje okazują się nieskuteczne. Pomijam fakt, że warzywa i owoce miały być dawane dzieciom codziennie, a obecnie dostawy są podwójne, ale tylko dwa razy w tygodniu, więc brak  tu regularności - czyli podstawowej zasady w żywieniu.  Młodzież w takich akcjach jest bardzo aktywna, chętnie w nich uczestniczy, zbiera nagrody i dyplomy za osiągnięcia i uczestnictwo. I co dalej? Nic. Dla nich są to po prostu puste frazesy, kolejna rzecz do odbębnienia, którą trzeba przeżyć albo fajna zabawa, w której można się wyżyć artystycznie i odpocząć od zwykłych nudnych lekcji. Samo sedno tych akcji do nich nie dociera - bo po prostu nie zostały w domu nauczone zasad zdrowego odżywiania. Ktoś zaraz powie, że dziecko jest tylko dzieckiem i jak kolega kupi gumę, to przecież ono nie może być gorsze. Tak, oczywiście. Ale to my, rodzice dajemy dzieciakom pieniądze do szkoły, bo nie mamy czasu na przygotowanie im rano śniadania. W domach normą jest to, że w zasięgu ręki są kolorowe napoje gazowane, chipsy czy czekolada. Musimy uderzyć się w piersi i sami przed sobą się przyznać, że nie powinniśmy wymagać od szkoły, aby w pięć minut nauczyła nasze dzieciaki jak zdrowo jeść, skoro nie mają w domu takiego przykładu.

    Wspólnie ku poprawie

    Zatem wina nie leży po jednej stronie, głównym problemem jest brak współpracy pomiędzy szkołami a rodzicami. Bo o ile zasady zdrowego żywienia powinny być od maleńkości wpajane w domu, to inną sprawą jest to, że szkoła powinna chociaż próbować ułatwiać zadanie i kontrolować to, co dzierżawcy sklepików do nich wstawiają.  Gdyby nie było możliwości kupienia niezdrowych słodyczy, tylko np. lizaki bezcukrowe, czekolada bez cukru, batoniki muesli, jednodniowe soki owocowe - to dzieci nie miałyby wyjścia i kupowałyby to co jest dostępne, bo wiedziałyby, że niczego innego nie będzie. Właściciele sklepików też by nie narzekali, że zdrowa żywność się psuje, bo dzieci jej nie kupują i trzeba wszystko wyrzucać. Nic dziwnego. Wprowadzenie zdrowej żywności przy słodyczach musi się skończyć powyższym, bo każde dziecko, mając do wyboru chipsy czy batonik muesli, wybierze te pierwsze. Jedynym rozwiązaniem jest radykalne usunięcie słodyczy ze szkolnych sklepów.

    Chcieć to znaczy móc. 

    Odrobina silnej i dobrej woli ze strony rodziców i nauczycieli naprawdę może przynieść dużo dobrego naszym pociechom. W czasach kiedy środowisko jest zatrute, pojawiają się nowe, niekiedy trudne do zwalczenia choroby,  podstawową zdroworozsądkową zasadą jest budowanie odporności organizmów. Im lepiej organizm odżywiony, tym większe szanse ma na przeżycie. No i w końcu zasada stara jak świat - jesteś tym co jesz... Kim chcesz być? Zdrowym i silnym, czy naszpikowanym po same uszy chemią człowiekiem? A kim ma być Twoje dziecko za piętnaście lat?


    Bezrybie Zegrzyńskie:


    Co tu dużo mówić. Zalew Zegrzyński to wytrzebione przez rybaków, wędkarzy i kłusowników bezrybie. Choć uczciwie należy powiedzieć, że wędkarze są tu najmniej winni, bo nie dość, że w większości przestrzegają przepisów RAPR (Regulamin Amatorskiego Połowu Ryb), to jeszcze corocznie zarybiają wody zalewu.
    Winna też oczywiście jest sama przyroda, wystarczy tu wspomnieć zeszłoroczne masowe śnięcie ryb obejmujące Bug i kilka mniejszych rzek np. Liwiec czy Rządzę. Padło wtedy kilkadziesiąt ton ryb, w tym dwumetrowe sumy będące dumą Zegrza, a katastrofa nie ominęła także rekordowych płoci, leszczy, karasi, szczupaków i sandaczy. Ogromny cios w sam środek serca każdego wędkarza.

    Nie ma czego wypuszczać

    Myli się ten, który sądzi, że to było największe rybobójstwo w historii zalewu. Bezmyślna gospodarka rybacka, wytrzebienie samego choćby szczupaka, doprowadziło do nadmiernej ekspansji skarłowaciałych leszczy i krąpi. Żeby uratować ginącą już tutaj populację szczupaka, należałoby całkowicie odłowić wszystkie skarłowaciałe ryby i od nowa zacząć porządne zarybianie zbiornika, a na samym początku dać nienaruszalny zakaz wędkowania na najbliższe kilkanaście lat. Sytuacja jest dramatyczna, wie to każdy, kto odwiedza ten zbiornik w celach wędkarskich. Dziesięć lat temu, płynąc od ujścia Bugu do zapory w Dębem, można było być prawie pewnym, że nie wróci się o kiju. W zeszłym roku w sierpniu nad zalewem został zorganizowany wędkarski zlot jednego z największych wędkarskich portali internetowych haczyk.pl. Trzydzieści osób przez cztery dni nie robiło nic innego, jak tylko wędkowało. I w dzień i w nocy. Pomimo tego, że zlot zorganizowany pod hasłem C&R (Catch & Relase - czyli złów i wypuść) to wypuszczać i tak nie było czego, bo... niczego nie złowiono. Wypożyczone łodzie, pewne miejscówki brzegowe okupowane dzień i noc, nęcone kilka dni wstecz nie przyniosły żadnego rezultatu. Przeczesywanie wody echosondami nie dało nic. Woda jakby martwa. Ze dwa razy przepłynął pod czujnikiem potężny sum, ale jak na 4 dni ostrego wędkowania to jest nic. Zero. Przypadek? Nie sądzę. To jest po prostu skondensowany obraz stanu zbiornika Zegrzyńskiego.

    Kto zagraża Zalewowi?

    Sieci na zalewie są stawiane przez pięć dni w tygodniu. W sezonie na targu w Legionowie ustawiają się rybacy i prosto z samochodów sprzedają niewymiarowe sumy, szczupaki. Okres ochronny też nie ma dla nich żadnego znaczenia, już w kwietniu można kupić małe szczupaczki, a w czerwcu małe sumy. Przy czym przypominam, że okres ochronny szczupaka kończy się ostatniego dnia kwietnia, a suma wolno łowić od pierwszego lipca. Często słyszałam ich rozmowy: że połów na zalewie się udał, poszło nieźle, są zadowoleni. Zaglądam na pakę samochodu. Rzeczywiście - około dwudziestu skrzyń wypełnionych po brzegi rybami, w większości już na pierwszy rzut oka niewymiarowymi. Co do szczupaków i małych sandaczy nie mam wątpliwości – wymiar nie został zachowany. Jednakże po małych leszczach rozpoznaję – ryby skarłowaciałe. Nie wspominam już o tym, że taka sprzedaż ryb woła o pomstę do nieba, bo nie dość, że warunki niehigieniczne, to jeszcze nieodpowiednia temperatura przechowywania. I nikt z tym nic nie robi. Nikogo nie obchodzi, że tak się dzieje. Gdzie jest PSR (Państwowa Straż Rybacka)? Dlaczego Policja wodna, zamiast zajmować się kłusownikami stawiającymi sieci nielegalnie, jeździ wokół zalewu na quadach i sprawdza czy aby na pewno ten biedny dziadunio z trzęsącymi się rękami ma kartę wędkarską? Dziadek złapie kilka płotek na Rządzy i pójdzie do domu, a w okolicach wyspy w najlepsze moczą się kłusownicze sieci. Chyba nie tędy droga.

    Zarząd PZW (Polskiego Związku Wędkarskiego) broni się rekami i nogami, tłumacząc, że to są odłowy do celów badawczych i odłowy kontrolne. To co robią wzdłuż całego zalewu te kilometry sieci? Przecież rybacy mają wydawane pozwolenia, ale pozwolenia na połów sieciowy wydawane są za często, zbyt dużej ilości osób i ze zbyt dużymi limitami. Jeśli są to połowy kontrolno-naukowe, to bardzo chętnie zapoznam się z ich wynikami, najlepiej by było gdyby zostały zamieszczone na oficjalnej stronie PZW w formie komunikatu, bo problem nie dotyczy tylko zalewu Zegrzyńskiego ale całej Polski.

    Kłusownicy 

    Zdarzają się też kłusownicy-wędkarze. Spotkałam kilku, na różnych odcinkach Zalewu Zegrzyńskiego i tuż za zaporą w Dębem, już na Narwii, gdzie ponadkilometrowy odcinek jest wyłączony z wędkowania. Śmiali się, że łowią tu co tydzień, mają swoje urządzone stanowisko, nikt ich nie rusza, nikt nie przychodzi, nikt nie sprawdza. W siatce mieli niewymiarowe brzany i rzeczne leszcze. Ta sama sytuacja przy ośrodkach wypoczynkowych nad Zegrzem. Siedzą sobie młodzi (no dobra - niedawno byli młodzi) panowie dwaj i wyciągają niewymiarowe sumy i pakują do reklamówek, popijając piwko i rubasznie się zaśmiewając z głupich ludków, którzy płacą za karty wędkarskie.

    I faktycznie, nikt im nic nie robi, bo ciężko tej garstce ludzi patrolować 3300 hektarów wody. Poza tym w nocy nikt nie sprawdza, bo się boją że stanie im się krzywda. W sumie nie dziwię się im jako ludziom, ale w takim razie, na co idą te ogromne pieniądze co roku wpłacane przez setki tysięcy polskich wędkarzy? Na co idą składki wędkarskie tytułowane „na ochronę i zagospodarowanie wód”? Większość strażników (a jest ich niewielu) z ochotniczej straży rybackiej działa charytatywnie, a pieniądze – takie odnoszę wrażenie - rozpływają się w niebycie jak wiosenna kra na Wiśle.


    Polskie wody z Zalewem Zegrzyńskim na czele są w tragicznym stanie. Poza środowiskiem wędkarzy w tym temacie panuje niezrozumiała zmowa milczenia. Dla władz, dla zwykłych ludzi problemu nie ma. Nie dotyczy to ich - więc problem nie istnieje. Tymczasem sytuacja zaburza istniejące ekosystemy, wody się eutrofizują, populacje białorybu karłowacieją. Dochodzi do niekontrolowanych ekspansji obcych gatunków na polskie wody. Sumiki karłowate na Lubelszczyźnie i na Śląsku niszczą populacje rodzimych ryb, wyjadając masowo ich ikrę. W Zalewie Zegrzyńskim pojawiła się Babka - mała drapieżna rybka z rejonu Śródziemnomorskiego. Jeżeli do tego jeszcze dokładamy niszczące działanie człowieka... to jeśli się to nie zacznie szybko zmieniać, to nasze prawnuki będą poznawać szczupaka, lina, karasia, sandacza tylko z kart historycznych encyklopedii przyrodniczych.


    Leave a Reply